wtorek, 3 grudnia 2013

Sharing others

Wychowała mnie Europa. Europejska szkoła i europejskie środowisko. Niezapisane podtematy to myśl, dbaj i troszcz się o siebie. To prawo Europy. Prawo Afryki jest inne.

Europejskie dziecko potrafi się troszczyć o siebie. Podwórko to sztuka interesu i pertraktacji. Czy mogę się przejechać na twoim rowerze? A co mi dasz za to? Jak dasz mi się przejechać, to dam Ci zagrać pięć minut na moim nowym telefonie. Ooo masz cukierki, dasz mi jednego? Nie dam Ci, bo Ty mi ostatnio nie dałeś. 

Od samego przyjazdu nie mogę się napatrzeć na wychowanie Afryki. Sharing others (dzielenie z innymi) obserwuje w książkach i każdego dnia w oratorium. Nie mogę się nadziwić jak jedno dziecko jest na drugim. Jak sobie wzajemnie pomagają i jak troszczą się o siebie.

Guma do skakania
Któregoś dnia znajduję na zakurzonych półkach gumę do skakania. Powiązana w kilku miejscach, rozciągnięta, mocno zużyta. Zaczynam skakać w grę którą uczyłam się w dzieciństwie na podwórku. Zero, jedynki, dwójki i tak do dziesięciu. Liczba dzieci w pobliżu gumy nie wiem kiedy wzrasta do około 20. Ustawiam je w linię, każde czeka na swoją kolej i skacze pojedynczo. Dopiero następnego dnia zrozumiem, że gra w pojedynkę to nie gra dla Afryki.
Dziewczynki proszą mnie o gumę do skakania. Nawet nie wiedziałam, że znają jakieś zabawy. I skaczą. Ale nie jedno dziecko, następne i następne. Skaczą wszystkie razem, tyle ile pomieści rozciągnięta guma. W jednej partii doliczam się szóstki dziewczynek. Wygląda to jak taniec. Jakby ktoś za pobliskim drzewem cichutko wystukiwał rytm na bębnie. Skaczą uśmiechnięte buzie i nogi. Jeden rytm i te same zwinne ruchy. Wyciągnięte nogi w gumie, między gumą ,za gumą.


Bierki
Innego dnia gramy w bierki. Siadamy na słomianej macie i rozrzucamy z Christabel duże patyki. Moja kolej. Zgarniam jak najwięcej patyków bez poruszenia. Przychodzi kolej na Lucy. Jest zmieszana. Szybko z pomocą przychodzą inne dzieci. Pokazują Lucy ruch za ruchem. Rumienie się.

Pociąg na kolanach
W czwartek przychodzę do oratorium. Nie czuję się najlepiej, więc siadam na krześle. Obok Agnieszka biega z dziećmi i skakanką. Podbiega do mnie gromadka małych dzieci. Wślizgują się na kolana. Jedna dziewczynka, druga dziewczynka. Mieści się i trzecia. Nikt nie protestuje, że ciasno. Ale za rozglądających się głów dostrzegam jeszcze malutką Caterine. Też chce usiąść na kolanach. Chciałabym ja podnieść ale nie widzę już miejsca i nie chce, żeby dziewczynki ją zrzuciły. Jednak po chwili na moich nogach siedzi cała czwórka, a wśród nich uśmiechająca się mała Caterine. Na kolana wciągnęły ją pozostałe dziewczynki. 

Przerwa śniadaniowa
Porankami obserwuję przedszkolaki. O 10 podbiegają do biura. Bogatsze dzieci mają miskę ryżu, pudełko orzechów, butelkę wody. Biedniejsze nie mają nic. Tak więc John wyciąga ryż, Roger dołupuje orzechy, a Bridget donosi wodę. Pozostała gromadka siada w około i wyciąga rączki. John nie protestuje, pozwala częstować się biedniejszym dzieciom.

Mango
Nadszedł długo oczekiwany czas mango. Nie jest jeszcze zupełnie dojrzałe i nie wystarcza dla wszystkich dzieci. Dlatego mango wędruje z rąk do rąk. Czasem napotyka małe dziecko dla którego skórka jest za twarda. I wtedy albo ktoś starszy podzieli się swoją częścią lub pokaże na mnie ręką i oczami powie: „Ola zrób coś z tym. Masz duże zęby, odgryź dla niego kawałek” 

Obrazkom w książkach mogę zrobić zdjęcia.
Zdjęcia mogę zrobić też dzieciom.
To piękne zdjęcie, kiedy pociąg dzieci na moich kolanach doliczył się już jedenastki.
To piękne zdjęcie, kiedy plac do kolorowania zajęty jest w jednej trzeciej, bo dwudziestka dzieci chce siedzieć blisko siebie, a w klatce zdjęcia mieszczą się nogi, kredki, głowy, kartki, stopy.
Jednak najbardziej zależy mi na tych zdjęciach, które zrobię tutaj swoim sercem.
Zdjęcia, które zapamiętam na długo. Tak jak te o dzieleniu i pomaganiu.

sobota, 26 października 2013

Lufubu to


Otwieram oczy i powoli unoszę ciało do góry. Bagażnik, w którym siedzę jest jak zamknięta klatka ostukiwana dźwiękami Lusaki w godzinie szczytu. Uszy budzi sprzedawca zaglądający do otwartego okna. Głośniej niż buzią krzyczy ręką wypełnioną kolorowymi doładowaniami do telefonów. Oczy na większą szerokość otwiera koszyk z pociętymi kawałkami arbuza na głowie przechodzącej afrykanki. Jest coraz głośniej i cieplej. Ciężkość powietrza potęguje zastój na drodze. Auta dyszą nadzieją udanego przejazdu na zielonym świetle. Pomiędzy samochodami przeciskają się kolejni sprzedawcy. Wybór jest duży. Proca, schłodzona woda, spodnie, trójkąty ostrzegawcze, brzoskwinie. Myśli skupiają się na kropelkach potu spływającym po ciele. Z góry nagrzewa nas południowe, afrykańskie słońce. Od dołu rozżarzony asfalt. Ciało dopasowuje układ mięśni do kartonu pod nogami, dywanu pod głową i papieru toaletowego pod prawą ręką. Wyglądam przez okno. W powietrzu unosi się mieszanka spalin, parującego asfaltu, kurzu. Z powrotem wsuwam się i dopasowuje swoje ciało do kartonu, dywanu i papieru pod prawą ręką. Zamykam oczy. Myśli zapominają o spływającym po mnie pocie i zatłoczonej Lusace. Pomału przenoszą się do oddalonego Lufubu, które opuścilam na kilka dnia. Zasypiam.

Lufubu to busz. Nie ma tu asfaltu, sznurka samochodów, sklepów, szumu miasta. Obrazek z Lufubu to czerwona, ubita droga i skromne, buszmeńskie chatki. Cegły lepi się z termitier, a dachy plecie ze słomy. Chatek pilnują rozłożyste drzewa. Końcówka pory suchej przygasiła ich zieleń, a podsyciła wszechobecną czerwień.

Lufubu to farma. Kury wysiadują jajka, a krowy szukają trawy. Czasem wyglądają jak żyrafy. Wyciągają wysoko szyje i wyjadają liście. Napełnienie brzucha zależy od możliwości naciągnięcia mięśni szyi. Farma to cztery psy, sześć szczeniaków, dwa koty i trzy kocięta.

Lufubu to mój codzienny poranek. Szybsze od budzika jest wschodzące słońce. Ranek to jedyny moment dnia, w którym powietrze otula mnie swoją rześkością. Warstwa powietrza, a na niej warstwa złożonych rąk. Rankami smucę się z powodu objedzonych przez krowy bananowców i zachwycam drzewami oświetlanymi przez słońce na horyzoncie.

Lufubu to częsty brak prądu i wody. To zapalona świeczka i baniaki z zapasową wodą. To jaszczurki biegające po ścianach. To smak jedzenia w rzadko zmieniających się smakach. To kobieta z miską na głowie wypełnioną pomidorami, dzieckiem na plecach i motyką w ręce. To brak myśli o tym w co ubiorę się jutro lub co będę robił w sobotę.

Lufubu jest jak chatka w Bieszczadach. Otocza ją uprawiany ogródek i drewno przyniesione na ognisko. Chatka ma werandę, z której podziwiasz góry i morze drzew. Wieczorami kołyszesz się na samodzielnie zrobionej huśtawce i słuchasz. Muzykę rankiem wyśpiewują ptaki a wieczorem świerszcze i koniki polne. 

Lufubu to odpoczynek od myśli dyktowanych cywilizacją. Jest jak moje marzenie o skromnym i prostym życiu.




niedziela, 6 października 2013

Jak dziecko

Wtorek, 1 października

Noszę podarte i brudne ubranie.
Najczęściej nie mam butów.
Na ciele mam przynajmniej jedną ranę.
Mieszkam w małym domku przykrytym słomą.
Dźwigam ciężkie wiadro wody na głowie lub w ręce.
Mam dużo sióstr i braci.
Mama często mieszka gdzieś daleko, a tata nie żyje.
Codziennie jem palcami shimę.
Kiedy dostaję ciastko, zapytam czy dostanie je też moja siostra.
Na zabawkę wystarczy mi kilka plastikowych worków.
Kiedy jest ciemno, potrzebuje tylko innych dzieci.
Potrafię łowić ryby.
Często się uśmiecham.
Nosze swojego brata w chuście na plecach.
Bardzo szybko biegam.
Kiedy słyszę bębny, tańczę.

Lubię się modlić.
Kiedy pytasz czy się modlimy pierwszy wyciągam rękę do znaku krzyża.
Czasem sam Ci powiem, że chce się pomodlić.
Najbardziej lubię różaniec.

Minął czas dzisiejszego oratorium. W świetle zachodzącego słońca słychać świerszcze i słowa pożegnań. ”See you tomorrow”, „God bless you”, „Goodbay”. George przytula mnie za nogi, a Annie daje buziaka w policzek. Zanim brzęczące klucze w mojej kieszeni zdążą zamknąć bramę, Father rozpoczyna wieczorny różaniec. Nie wiem dlaczego na terenie oratorium. Nie wiem dlaczego pierwszy raz nie idziemy pod jego dom.

Ale dzieci nie myślą o tym czego nie wiedzą. Dziecięce serca usłyszały modlitwę. Słowa rozpoczynającego różańca przeciskają kilkunastoosobową gromadkę przez szczelinę niedomkniętej bramy. Nie pytają czy mogą dołączyć. Ściągają różańce, które noszą na szyi i w ciszy zaczynają przeplatać plastikowe koraliki między palcami. Mam trzy lata. Mam trzynaście lat. Na niebie są już gwiazdy. To nic. Ja teraz się modlę. 

Zaufanie?
Przekonanie, że o wszystko zatroszczy się Ojciec?
Otoczona dziećmi, myślę o tym jak ta chwila z nimi wiele mnie uczy.
Na końcu przypomina mi się Słowo z dnia dzisiejszego:

„On przywołał dziecko, postawił je przed nimi i rzekł: Zaprawdę powiadam wam: jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. Kto się więc uniży jak to dziecko, ten jest największy w królestwie niebieskim. Strzeżcie się, żebyście nie gardzili żadnym z tych małych, albowiem powiadam wam: Aniołowie ich w niebie wpatrują się zawsze w oblicze Ojca mojego, który jest w niebie.”



poniedziałek, 23 września 2013

Rozbity kamień


Obserwuje Davies’a.
To nie Davies, który przychodzi codziennie do oratorium.
Davies nie gra dzisiaj w piłkę.
Davies nie uśmiecha się  i nie pokazuje swoich białych zębów.
Davies nie siedzi z dziećmi, które dłubią kredkami naszkicowane motyle.
Davies siedzi przy osobnym stoliku.
W rękach zaciska kredki.
Moje uszy szarpią zdania: „I’m sad. I’m angry”.
Spojrzenie jest niebezpieczne. Ogień w jego oczach chce zapalić moją twarz.
Po moim wnętrzu przejeżdża lokomotywa niepokoju.
-Davies, co dzisiaj z Toba?
-Ahh…
-Co się stało?
-Jestem zły. Jestem smutny. Jestem zły!
Davies nie chce dalej rozmawiać. Odpycha ręką powietrze wypełniające przestrzeń między nami.

Wracam do zabawy z maluchami. Po godzinie idę zobaczyć co się dzieje na boisku. Davies nie biega dzisiaj za piłką. Podpierając nogą wywalone drzewo patrzy na chłopców biegających za piłką. Podchodzę bliżej. Z każdym krokiem moją skórę dotyka cieplejsze powietrze wytwarzane przez Davies’a.
-Davies, dlaczego jesteś zły?
-Ajj
-Davies, co dzisiaj się z Tobą?
Pierwsze odpowiadają oczy. Palą się. Drugi odpowiada Davies.
-Jestem zły.
-Dlaczego jesteś zły?
Davies odwraca od mnie twarz i patrzy ponad drzewa za boiskiem.
-Jestem zły. Bo nic jeszcze dzisiaj nie jadłem.
Mówi coś jeszcze o nieudanych zbiorach. O tym, że nie udało się nic przynieść z buszu. Ale już tego nie słucham. Odruchowo patrzę na zegarek. Godzina 17:00. Europejczyk myśli o kolacji.  Lokomotywa w moim ciele już nie zjeżdza prostym torem. Przejeżdza spiralą z góry do doła nie omijając żadnej części mojego ciała. W dodatku ciągnie za sobą wagony. W pierwszym siedzi niezręczność, w drugim bezradność, a w trzecim po prostu smutek.

Przez lata moje serce obrastał kamień znieczulenia.
Hartowało je życie.
Nie spodziewałam się, że coś tutaj może ten kamień pokruszyć.
Każdy słyszał o biednych dzieciach, które nie mają co jeść. „Nie wywalaj jedzenia, bo dzieci w Afryce głodują”. To słowa tak oklepane, że przepływają przez głowę jak niewidzialna łódź podwodna. Nikogo nie wzruszają.

Dzisiaj Davies rozbił kamień.
Dzisiaj Pan Bóg zaczął kruszyć moje serce.


środa, 18 września 2013

Polska sobota


Kiedy byłam małą dziewczynką zawsze kojarzyłam sobotę z porannym budzikiem, szorowaniem dywanu, siatkami wypełnionymi zakupami. Polska sobota. Ludzie biegający tam i z powrotem. Szybkie pozdrowienia. Brak miejsc na parkingach przy supermarketach. Świeże wędliny w sklepach mięsnych. Ale mimo zlania potem ten dzień miał w sobie coś wyjątkowego. Tak jakby do codziennie granej tej samej melodii dołożyć raz na tydzień inną kartę z nutami.

Kiedy byłam na studiach tęskniłam za polską sobotą. Czas od poniedziałku do niedzieli kroczył sumiennie po wykładach , a weekend w większości zaczynał się staniem w kolejce na PKP: -Poproszę bilet tam i z powrotem. Tam: Piątek, z Powrotem: Niedziela Tydzień stracił swoją dobrze znaną melodię.

Moja pierwsza sobota w Lufubu. Budzik dzwoni po 6 godzinach snu. Przez pół godziny próbujemy go przekonać z Agnieszką, że jeszcze nie czas. Nieubłagalny zawodnik. Poddajemy się i wypełzujemy spod zielonej moskitiery. Śniadanie a po nim rozpoczynamy odpajęczynianie domu. Agnieszka żegna pająki miotłą na suficie, a ja klapkiem na ziemi. Z pogrubioną podeszwą o około 20 dorodnych pająków wychodzę na czerwoną drogę. Biedronka, karta płatnicza i wózek wypchany kolorowym jedzeniem? Nie. Jedna ręka uniesiona w górę kołysze wytłaczankę jajek, a druga próbuje nie obijać nogi reklamówką z jeszcze ciepło wypatroszonym kurczakiem.

Kiedy byłam w szkole średniej w soboty prowadziłam zbiórki zuchowe. Krótko przed wyznaczoną godziną pojawiałam się na horyzoncie wzroku, dziewczynek ubranych w szare mundurki. Zaczynał się wyścig pomarańczowych berecików łagodzonych zuchową, zieloną chustą. Wskok na ręce, obrót, zeskok. Następna.

W moją pierwszą sobotę w Lufubu idę do oratorium. Dzieci na początku nie jest zbyt dużo więc rozlewam kredki na stół. Rysunki składają się ze składników, rysunki-sałatki. Widzę dom, człowieka, afrykańską chatę, mango, banana, czasem samochód. Po oratorium zamykamy bramę. Zaczyna się wyścig. Która czarna ręka wślizgnie się jako pierwsza w białą rękę. Ruszamy kurząc razem z dziećmi drogę prowadzącą do wioski.

To tylko jeden z pierwszych dni w Afryce.
Tak naprawdę nic wyjątkowego.
Dzień jak dzień.
Sobota jak sobota.
Jednak dzięki temu dniu, mając już swój kąt, poczułam się tutaj po raz pierwszy jak w domu


środa, 11 września 2013

Radio Lufubu start

Dzień pierwszy 

Data: 5 wrzesień 2013
Z: Warszawa
Do: Lusaka (Zambia)
Linia lotnicza: KLM
Odległość: ok. 7 000 km
Wylot: 6
Przylot: 22:30
Przesiadka: Amsterdam
Międzylądowanie: Harare (Zimbabwe)
Bagaż: 2 różowe walizki (razem 46 kg) , bagaż podręczny 12 kg, (bagaż nielegalny - torba na laptopa 7kg)
Współpodróżni: Agnieszka, Antek, Gosia, Judyta
Wybrana ciekawostka z podróży: Kolorowe telewizorki przed oczami okazują się o wiele ciekawsze niż morze Alp widoczne z okna samolotu. Próba obserwacji gór z środkowych foteli kończy się przyciągnieciem czworga oczu i podniesieniem brwi dwóch twarzy. Oczy obserwują drogę, którą podąża mój wzrok, a brwi unoszą się na okrzyk wydobywający się z moich ust: wow.
Przywitanie po wyjściu z samolotu: pocałunek czerwonej ziemi
Przywitanie na lotnisku (w kolejności dostrzeżenia): balony, plakat „witamy w Zambii”, Father Czester oraz wyskakująca nie wiadomo skąd Patrycja
Przywitanie w City of Hope: pięciocentymetrowy karaluch


Dzień drugi 

Data: 6 wrzesień 2013
Miejsce: Lusaka
Cel zamierzony: Załatwienie zambijskich wiz i dokumentów
Cele niezamierzone:
pierwsza jazda lewą stroną ulicy
pierwszy banan prosto z drzewa
i pierwsze dzieciątko wślizgujące się w ramiona
Stan fizyczny: słaby
Stan duchowy: uśmiechająca się wdzięczność do nieba


Dzień trzeci 
Data: 7 wrzesień 2013
Z: Lusaka
Do: Lufubu
Linia naziemna: terenowa Toyota
Odległość: 1000 km
Wyjazd: 6
Przyjazd: 23
GPS: brak (prosto, prosto, prosto. Zakręt podwójnie rozszerza oczy)
Podróż umila: radio nostalgia, radio kontemplacja, od czasu do czasu radio warszawa


Pierwsze trzy dni w Afryce. Oczy nie chcą się zamykać, a uszy przestać słuchać. Ale teraz i dla nich zaczyna się nowy rozdział. Radio kontemplacja i nostalgia wyłączyły się. Teraz nadaje już tylko radio Lufubu.

Radio prosto z afrykańskiego buszu.
Radio w którym najgłośniejsze będą dzieci.
Radio, którego audycje będzie dyktować niebo.