sobota, 26 października 2013

Lufubu to


Otwieram oczy i powoli unoszę ciało do góry. Bagażnik, w którym siedzę jest jak zamknięta klatka ostukiwana dźwiękami Lusaki w godzinie szczytu. Uszy budzi sprzedawca zaglądający do otwartego okna. Głośniej niż buzią krzyczy ręką wypełnioną kolorowymi doładowaniami do telefonów. Oczy na większą szerokość otwiera koszyk z pociętymi kawałkami arbuza na głowie przechodzącej afrykanki. Jest coraz głośniej i cieplej. Ciężkość powietrza potęguje zastój na drodze. Auta dyszą nadzieją udanego przejazdu na zielonym świetle. Pomiędzy samochodami przeciskają się kolejni sprzedawcy. Wybór jest duży. Proca, schłodzona woda, spodnie, trójkąty ostrzegawcze, brzoskwinie. Myśli skupiają się na kropelkach potu spływającym po ciele. Z góry nagrzewa nas południowe, afrykańskie słońce. Od dołu rozżarzony asfalt. Ciało dopasowuje układ mięśni do kartonu pod nogami, dywanu pod głową i papieru toaletowego pod prawą ręką. Wyglądam przez okno. W powietrzu unosi się mieszanka spalin, parującego asfaltu, kurzu. Z powrotem wsuwam się i dopasowuje swoje ciało do kartonu, dywanu i papieru pod prawą ręką. Zamykam oczy. Myśli zapominają o spływającym po mnie pocie i zatłoczonej Lusace. Pomału przenoszą się do oddalonego Lufubu, które opuścilam na kilka dnia. Zasypiam.

Lufubu to busz. Nie ma tu asfaltu, sznurka samochodów, sklepów, szumu miasta. Obrazek z Lufubu to czerwona, ubita droga i skromne, buszmeńskie chatki. Cegły lepi się z termitier, a dachy plecie ze słomy. Chatek pilnują rozłożyste drzewa. Końcówka pory suchej przygasiła ich zieleń, a podsyciła wszechobecną czerwień.

Lufubu to farma. Kury wysiadują jajka, a krowy szukają trawy. Czasem wyglądają jak żyrafy. Wyciągają wysoko szyje i wyjadają liście. Napełnienie brzucha zależy od możliwości naciągnięcia mięśni szyi. Farma to cztery psy, sześć szczeniaków, dwa koty i trzy kocięta.

Lufubu to mój codzienny poranek. Szybsze od budzika jest wschodzące słońce. Ranek to jedyny moment dnia, w którym powietrze otula mnie swoją rześkością. Warstwa powietrza, a na niej warstwa złożonych rąk. Rankami smucę się z powodu objedzonych przez krowy bananowców i zachwycam drzewami oświetlanymi przez słońce na horyzoncie.

Lufubu to częsty brak prądu i wody. To zapalona świeczka i baniaki z zapasową wodą. To jaszczurki biegające po ścianach. To smak jedzenia w rzadko zmieniających się smakach. To kobieta z miską na głowie wypełnioną pomidorami, dzieckiem na plecach i motyką w ręce. To brak myśli o tym w co ubiorę się jutro lub co będę robił w sobotę.

Lufubu jest jak chatka w Bieszczadach. Otocza ją uprawiany ogródek i drewno przyniesione na ognisko. Chatka ma werandę, z której podziwiasz góry i morze drzew. Wieczorami kołyszesz się na samodzielnie zrobionej huśtawce i słuchasz. Muzykę rankiem wyśpiewują ptaki a wieczorem świerszcze i koniki polne. 

Lufubu to odpoczynek od myśli dyktowanych cywilizacją. Jest jak moje marzenie o skromnym i prostym życiu.




niedziela, 6 października 2013

Jak dziecko

Wtorek, 1 października

Noszę podarte i brudne ubranie.
Najczęściej nie mam butów.
Na ciele mam przynajmniej jedną ranę.
Mieszkam w małym domku przykrytym słomą.
Dźwigam ciężkie wiadro wody na głowie lub w ręce.
Mam dużo sióstr i braci.
Mama często mieszka gdzieś daleko, a tata nie żyje.
Codziennie jem palcami shimę.
Kiedy dostaję ciastko, zapytam czy dostanie je też moja siostra.
Na zabawkę wystarczy mi kilka plastikowych worków.
Kiedy jest ciemno, potrzebuje tylko innych dzieci.
Potrafię łowić ryby.
Często się uśmiecham.
Nosze swojego brata w chuście na plecach.
Bardzo szybko biegam.
Kiedy słyszę bębny, tańczę.

Lubię się modlić.
Kiedy pytasz czy się modlimy pierwszy wyciągam rękę do znaku krzyża.
Czasem sam Ci powiem, że chce się pomodlić.
Najbardziej lubię różaniec.

Minął czas dzisiejszego oratorium. W świetle zachodzącego słońca słychać świerszcze i słowa pożegnań. ”See you tomorrow”, „God bless you”, „Goodbay”. George przytula mnie za nogi, a Annie daje buziaka w policzek. Zanim brzęczące klucze w mojej kieszeni zdążą zamknąć bramę, Father rozpoczyna wieczorny różaniec. Nie wiem dlaczego na terenie oratorium. Nie wiem dlaczego pierwszy raz nie idziemy pod jego dom.

Ale dzieci nie myślą o tym czego nie wiedzą. Dziecięce serca usłyszały modlitwę. Słowa rozpoczynającego różańca przeciskają kilkunastoosobową gromadkę przez szczelinę niedomkniętej bramy. Nie pytają czy mogą dołączyć. Ściągają różańce, które noszą na szyi i w ciszy zaczynają przeplatać plastikowe koraliki między palcami. Mam trzy lata. Mam trzynaście lat. Na niebie są już gwiazdy. To nic. Ja teraz się modlę. 

Zaufanie?
Przekonanie, że o wszystko zatroszczy się Ojciec?
Otoczona dziećmi, myślę o tym jak ta chwila z nimi wiele mnie uczy.
Na końcu przypomina mi się Słowo z dnia dzisiejszego:

„On przywołał dziecko, postawił je przed nimi i rzekł: Zaprawdę powiadam wam: jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. Kto się więc uniży jak to dziecko, ten jest największy w królestwie niebieskim. Strzeżcie się, żebyście nie gardzili żadnym z tych małych, albowiem powiadam wam: Aniołowie ich w niebie wpatrują się zawsze w oblicze Ojca mojego, który jest w niebie.”