poniedziałek, 21 lipca 2014

Modlitwa Judith

O Judith pisałam już wcześniej. O Judith można by napisać książkę. Judith jest menadżerem farmy w Lufubu, a ostatnio także menadżerem domu zakonnego. Pracuje siedem dni w tygodniu. Wstaje zanim niebo pomarańczowo-czerwonymi pastelami zapowie wschód słońca i kładzie się spać, kiedy gwiaździsta noc zdąży ochłodzić nagrzaną po dniu ziemię.

Judith jest jak afrykański księżyc kładzący się na horyzoncie, od którego nie można oderwać oczu. Tak jak nie można go oderwać od uśmiechu Judith. To uśmiech, który nosi na swojej czekoladowej twarzy cały dzień. To uśmiech, który nie jest wyciągany z kieszeni na specjalne okazje, a zamykany na guzik kiedy zmęczenie chce wyłożyć ciało na łóżko.

Judith przynosi mi banany kiedy jestem chora. Robi masaż, kiedy malaria napełnia rozżarzonym węglem moje kości. Wydziera kartkę z zeszytu i pisze „Happy Birthday”, kiedy dowiaduje się, że mam urodziny.

Radość Judith nie płynie z prestiżowej pracy, z pięknie urządzonego pałacu. Mieszka w murowanym domu, w którego kranach płynie bieżąca woda. Tak. To czyni ją w Lufubu bogatszą. Ale nie to jest źródłem jej radości. Myślę, że kilkanaście procent jej uśmiechu to afrykańska krew, która płynie w jej żyłach. Ale wiem, że najważniejszym kawałkiem tej tajemniczej dobroci jest jej pełna zaufania relacja do Boga.

Do pewnej rozmowy z Judith nie wierzyłam, że Afrykańczyk może powiedzieć mi coś pięknego o Bogu. Judith nauczyła mnie nowej modlitwy, którą teraz staram się rozpoczynać każdy dzień misji. W ciągu kilku tygodni pytałam Judith rano: „Judith. Jak Ty to robisz, że ciągle się uśmiechasz, ciągle wszystkim pomagasz, masz tyle siły i cierpliwości do innych”. I zabił dźwięk dzwonka, który wezwał mnie na obiad. I zawołała mnie Matylda do office, bo dzieci do nauki coraz więcej. I zawołał mnie Father, żebym dowiedziała się jak zakręcić tank z wodą. Nie usłyszałam odpowiedzi. Aż do wczoraj, kiedy w końcu mogłam znaleźć czas na rozmowę.


„I'm just praying” (Po prostu się modlę). Ale jak?. Nie pozwalam skończyć tematu.  „Codziennie, kiedy budzę się rano, to proszę Boga: Make everyone happy. Make nobody sad (Czynić każdego szczęśliwym. Nikogo nie czynić smutnym)".

Tak oto modlitwa Judith zagościła w moim programie po pierwszym dźwięku budzika.
„Boże. Niech dzisiaj nie uczynię nikogo smutnym, a każdego kogo spotkam uczynię szczęśliwszym. Proszę o serce, które będzie jak afrykański księżyc, utulające swoim ciepłem strudzonego wędrowca w drodze do Ciebie".









środa, 16 lipca 2014

Gdzie jutro znaczy wczoraj

Czy listy przestały przychodzić? Czy Pan Bóg przestał odwiedzać Lufubu? Może przestał do mnie mówić? Czy Afryka przestała dziwić? Dzień nie różni się od dnia?

Gdyby ktoś zadał mi te pytania, na wszystkie razem powiedziałabym: nie. Przed wyjazdem na misje spodziewałam się codziennej monotonii obowiązków. Środek buszu, brak bodźców cywilizacji. Tymczasem busz zmienia twarz każdego miesiąca, a każdy dzień maluje innymi kredkami.




Pan Bóg wysyła do mnie listy. Codziennie. Czemu nie wyskakiwały w kolorowych postach? Pierwsza przyczyna jest techniczna. Niepoliczalne spadki i skoki napięcia pokonały mój komputer. Brak intymnego miejsca do spisywania zapisków. A druga? Druga to lekcja życia wzięta od Afrykańczyków, która wypełniła plan dnia w nowy sposób. Wczoraj minęło, jutra jeszcze nie ma. Jest tylko dzisiaj i trzeba go przeżyć na sto procent. Bez odkładania na jutro.

Sama myślę o tym, że to dziwne. Że to lekcja wzięta właśnie od Afrykańczyków. Bo Zambijczyk nie ma zegarka, a czas szacuje z położenia słońca. Bo Zambijczyk często się spóźnia, a w Afryce śpieszą się tylko autobusy. Ale ten sam Zambijczyk pamięta że miałam przyjść po numer telefonu a nie przyszłam. Ten sam Zabijczyk na każdą moją propozycję, odpowie słowem „Today” (dzisiaj). „Matylda może bym kiedyś do Ciebie przyszła”? Matylda kieruje na mnie wzrok: „Today”? Pytam w oratorium klub piłki siatkowej: „Może zrobimy zawody w siatkówkę”? Zaciekawione głosy odpowiadają: „Today’?
Najwięcej uczą mnie dzieci.
-„Lazarous, posprzątałabym oratorium. Może zorganizujemy grupę i posprzątamy wszystko. Może jutro?”
Czternastoletni chłopiec:
- „A może dzisiaj?”
Jego wyraz twarzy w sekundę przekonuje mnie do zamknięcia kalendarza a wyciągnięcia mioteł. Wcześniej szacowałam czas. Do mamy Andzeli pójdę jutro. Nowy temat z angielskiego zacznę w poniedziałek. Płot zrobię kiedyś. Dzisiaj staram się niczego nie odkładać. Jeśli o czymś pomyśle i mam wolną chwilę, staram się to zrobić.

Od prawie roku żyje wśród ludzi dla których wczoraj to odległa przeszłość a jutro to odległa przyszłość. Pewnego czerwcowego dnia idę zobaczyć ranę dziadka Lazarousa. Siadam przed domem na drewnianym stołku. Mój wzrok przeciska się przez drzwi i dostrzega zielony tobołek na rękach Nkandu. Różowe zawiniątko w zielonym kocyku ląduje na moich kolanach. Pomarszczona skóra i zmęczenie matki wysyłają do mojego mózgu informacje o świeżym porodzie. Pytam:
-„Nkandu. Kiedy urodziłaś dziecko?”
 -„Tomorrow” (Jutro)
Całuje maleństwo, a mój śmiech odbija się od ścian domku, do którego weszłam. Po dziesięciu miesiącach zrozumiałam, że w kraju w którym jestem jutro znaczy wczoraj. Często słyszałam słowo „mailo”, ale myślałam że znaczy tylko wczoraj. Dziś już wiem, że określa ono wczoraj i jutro. W końcu zrozumiałam konstrukcje zdaniowe „Yesterday I will go to the river” (Wczoraj pójdę nad rzekę) , „Tomorrow I was in the bush” (Jutro byłam w buszu).

Dla mnie „mailo” to ewangeliczna mądrość Afrykańczyka wobec tego co było i tego czego jeszcze nie ma. Bóg daje nam dzisiejszy dzień. Przeżuwamy i delektujemy przeszłość lub na zmianę rozpływamy się w planach. A czy w dniu dzisiejszym jest jeszcze miejsce na dzisiaj? Może spotkałam Boga w przeszłości. Może chciałbym Go spotkać po śmierci. Ale czy chce Go spotkać i żyć z Nim dzisiaj?