wtorek, 5 sierpnia 2014

Mumushi

10 miesięcy, a ja ciągle z szeroko otwartymi oczami obserwuje Afrykę. Usiąść, podeprzeć rękoma głowę i patrzeć. Ukryć się w bananowcu, w słomianej chatce, zza karmiącą kozą. Od czasu do czasu wypuścić kącikiem ust mały uśmiech. Mały i dyskretny, żeby ktoś nie zorientował się, że go obserwuje. A czasem specjalnie wyjść z ukrycia i rozmawiać. Z tatą Michela Chamy, którego ojciec pamięta założenie misji w Lufubu w 1930 roku. Z mamą Elizą, która pokazuje mi najnowsze kroki tańczącego chóru. Z Josephem, który rozumie angielski i tłumaczy mi jak zrobić słomiany dach do domków. Z mamą Matyldy, która nie rozumie angielskiego, ale uczy mnie jak nosić dziecko w czitendze.

Moje serce ciągnie do ludzi z wioski. Wędrować z chatki do chatki. Zobaczyć Lufubu oczami dziecka, oczami starca. Przejść drogi w ich butach albo najlepiej na boso.



Przed przyjazdem do Afryki życie przeciętnego Musondy z Lufubu nie miało żadnych wspólnych połączeń z moimi wyobrażeniami. Mimo relacji i opowieści. Bo Lufubu to nie jest Afryka przedstawiania w biurach turystycznych. Gdyby nawet oferta jedniodniowej wycieczki pozwoliła mi zobaczyć słomiane chatki i dzieci w podartych ciuchach, to co mogę powiedzieć o Afryce? Że jest biedna, że Afryka głoduje? Może gdyby wycieczka odbyła się w porze deszczowej dodałabym, że ma piękną przyrodę. W naszym domu na terenie misji jest Afryka. Bo jedzenie nie wymienia składników od roku. Bo często nie ma wody, a prąd wydobywa wszystkie odcienie światła z żarówki. Bo żeby wysłać sms-a lub maila muszę ustawić telefon w lewym, dolnym rogu łożka. Bo dopiero od dwóch miesięcy mamy ciepłą wodę, a od kilku miesięcy nie mamy pralki. W domu pojawiają się interaktywne pająki, a od czasu do czasu skorpiony. To jest Afryka. Ale Afryka która przyciąga moje serce jest za bramą misji.

Ksiądz Piotr mówi mi, żebym zapisywała wszystko co widzę. Nie dla siebie. Dla tych co nie zdążą poznać takiej Afryki. Po 25 latach na misji przewiduje że za kilka lat ciągle słomiane chatki uzupełnią wyposażenie o telewizory, a w ich pobliżu pojawi się filtrowana woda. 

Co jest za bramą misji? Life in the villige. Mumushi.



Obiad u Maxwella 
Odpocząć przed oratorium w domu czy pójść do mamy Elizy i poleżeć z nią na macie pod bananowcem? Decyzja jest szybka. Idę do mamy Elizy. Drogi prowadzi prosto, domek jest przy drodze. Ale po drodze z prawej i lewej słyszę „Ola, ugwali (nshima), come”. Zaproszenie na obiad. Patrzę na zegarek. Pierwsza. Czas lanchu. Skręcam w lewo. Odwiedzam Diane i zabieram Kastro, który prowadzi mnie górną częścią wioski. Z daleka rozpoznaje twarz. Maxwell. Podaje mamie i wszystkim dzieciom rękę. Potem podaje ja Kastro i chce ruszać dalej, kiedy pod moimi nogami ląduje stołek. „ Usiądz i zjedz z nami”. Mata z suszonej trawy rozłożona na ziemi, a na niej kobieta z czwórką dzieci i garnki: jeden z nshimą, drugi z zieloną mazią, trzeci z groszkiem. Patrzę na Eunice. Łyżka z ręki nabiera nshimę, a potem zwinnym ruchem obwija go zielonym glutem. Próbuje. Nabieram ze wspólnego garnka białą masę, a potem namaczam w papce. Smak nshimy znam, papka smakuje i wygląda jak gluty po siemieniu lnianym. Każda inna chatka to ten sam widok. Mata na ziemi i rodzina siedząca wokół kilku garnków.

Zaproszeń podobnych do Maxwella jest dużo więcej. Każda wizyta na wiosce to zaproszenie do wspólnej miski. Przęcietna rodzina w Lufubu jest bardzo uboga. Codzienne posiłki nie wychylają się poza nshimę, kasawę, orzeszki i zielone, podgrzewane liście. Kiedy uda się zdobyć pieniądze, na macie ląduje ryba lub kurczak. Ale bycie ubogim nie oznacza braku gościnności. Na tą w sercu Lufubiańczyka zawsze jest miejsce.


Poranne Młaszibukeni 
Opuszczam nasz dom codziennie parę minut po szóstej. Porannym „Młaszibukeni” pozdrawiam zaspałe jeszcze twarze w drodze do buszu. Czeka je prawie dwie godziny drogi. Czasem na boso, czasem w zza dużych klapkach. Czasem ktoś na rowerze, czasem kobieta z dzieckiem na plechach. Wracam przed trzynastą. Popołudniowym „Młabobeni” witam te same, lecz ledwo widoczne twarze. W połowie zasłanie je trzymany na głowie wypchany wór kasawy lub pęk ponaddwumetrowej trawy. Od początku zachwyca mnie wykorzystanie darów natury w Lufubu. Pół roku deszczu i pół roku suszy. Czy brak deszczu kogoś tu smuci? Nie. W porze suchej Musonda ścina trawę do budowy domów, a tego co nie wykorzysta pali, aby ziemie szybciej wybiła kukurydze w porze deszczowej. Wszystko co potrzebne jest tutaj do życia można znaleźć koło domu lub w buszu.


Rzeka
Czasami kiedy jestem na wiosce mam wrażenie jakbym była na obozie harcerskim. Brak prądu, bieżącej wody. Tyle że obóz harcerski w Lufubu trwa cały rok. Poranna warta przynosi wodę z rzeki do gotowania i porannej toalety. Wiaderko na głowie i baniak w ręce. W południe nad rzekę idą wszyscy. To czas kiedy kobiety wybierają jedną stronę rozwidlenia, a mężczyźni drugą. Czas na kąpiel. Bogatszy myje się mydłem, biedniejszemu wystarczy kamień. W tym samym czasie pod jednym strumieniem Felisters bierze kąpiel, Roydah z siostrami myje garnki, a Davis napełnia wiaderko do gotowania kolacji.



To tylko kilka kilometrów, które przeszłam w Lufubu. Takich kilometrów jest dużo więcej. Są kilometry wypełnione radością i kilometry wypełnione smutkiem. Tych wypełnionych radością jest dużą więcej. Wypełnia ona moje serce. Kiedy widzę uśmiech mamy Elizy, kiedy mała Ilona ląduje na moich plecach. Każdy kilometr jest dla mnie lekcją.






Za każdy kilometr, który przeszłam na czerwonej lufubiańskiej drodze dziękuje Ci Tato.


Ten post zaczęłam pisać na początku lipca. Nie jest skończony. Tak jak nie jest skończone to, czego nauczyłam się od mieszkańców Lufubu. To właśnie im, a szczególnie dzieciom, dedykuje swój ostatni post. Dziękuje Wam za Waszą otwartość i troskę. Przede wszystkim dziękuje Wam jednak za to, czego nauczyliście mnie o Panu Bogu.
Ola