Listopad, grudzień, początek stycznia. W prześwitach wschodzącej trawy świecące pomarańczowe kawałki. Czego? Mango. Klapki, sandały, bose stopy ślizgają się na pestkach, zielonych skórkach, obślizgłych pozostałościach owoców. Co sobotnie poszukiwania worków i chętnych do zbierania zczerniałych po tygodniu resztek. Tak. W Afryce nie ma koszy. Coś co nie chce być już w moich rękach i nie chce znaleźć się w moim brzuchu po prostu rzucam na ziemie. Nie rozglądam się na prawo i lewo czy przypadkiem ktoś mnie nie zobaczy. Stoję i spuszczam „coś” na ziemie. No właśnie to „coś”. Myślałam ze czas zaśmiecania oratorium skończył się na początku stycznia. Trzy miesiące zrzutów w ciągu roku. Pomyliłam się. Rozumiem, ze mogłam dać się zwieść małym, ale nie potężnym drzewom. A to one od dwóch miesięcy rodzą owoce, których nazwy nie nauczyłam się jeszcze poprawnie wymawiać. Do moich uszów dolatuje zlepek sylab „I-mion-ga”. Małe jajowate kulki spadające z drzew, które liściami przypominają polską akację. Ponadto kilka tygodni temu ludzi na wiosce przerosła kukurydza. Nawet tych najwyższych. Kukurydzę można już łamać i przynosić w reklamówce do oratorium. Gotowaną lub grillowaną. A po zjedzeniu wyrzucać. Oczywiście na ziemię. Okresowo ścieżka w oratorium wygląda tak, że jedną nogą dzieci drepczą po imiondze, a drugą turlają po kolbie kukurydzy. I nie ma co się denerwować. Bo zaraz na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Podbiega Ben, którego angielski zaczął i skończył się na słowie „Yes” i po raz pierwszy zadaje mi jakieś pytanie. „Ola. What’s your problem?”. I nie mogę się nie uśmiechnąć.
Kilka dni temu przechodzę przez farmę. Chcę odebrać świeżo wydojone mleko. Przed farmerskim sklepem, w którym bardziej niż produkty widać białą ścianę za półkami, widzę scenę znaną mi tylko z filmów. Ławka, sprzedawczyni, kilka pracowników farmy, kilka osób z wioski, reklamówki z jajkami. Pozycja ciała zgięta w pasie, łokcie oparte na kolanach, przewracanie czegoś w palcach, zwinny ruch do buzi. Skupienie jak przy dłubaninie ze słonecznikiem. Dosiadam się. Zginam ciało w pasie, opieram łokcie o kolana i schylam się do durszlaka ze świeżo ugotowanymi orzechami w łupkach. Polskie orzechy ziemne, tyle, że świeżo wykopane z ziemi i ugotowane na węglu drzewnym. Zapomniałam wspomnieć o torze przeszkód, który musiałam pokonać do dojścia na ławkę. Moim przyjaciołom nie towarzyszy rozważanie na temat czy rzucić skórki pod stopy czy nie. Mi po prawie 7 miesiącach w Afryce jeszcze tak. Uśmiecham się do Emmy, uśmiecham się do Judit i z uśmiechem wracam do domu. Obojętność afrykańska. Znieczulica. Dziś się jej poddaje. Otwieram drzwi do domu i zamiast do zamka, rzucam jak przed chwilą orzechy klucz na ziemie. Przystaje. I śmieje się z siebie. Z tego że jeszcze 7 miesięcy temu piszczałam na widok pająka. Dzisiaj ściągnę pająka palcami z zakurzonej półki. 7 miesięcy temu nie mogłam patrzeć jak Afrykańczycy ze swojego głównego pokarmu shimy, wygniatają kulki w rękach przed włożeniem do buzi, a dzisiaj częściej niż widelca używam do jedzenia rąk. Afryka codziennie mnie czegoś uczy. Codziennie wzruszają mnie dzieci i to one są moimi glównymi nauczycielami. Ale obserwuje nie tylko je. Tańcze z rodzicami na wiosce, obserwuje pracowników pod sklepem. Dziś nie rzucam już klucza na ziemię, a łupinki wrzucam do kosza. Ale myślę, że jakiejś 5 % ich znieczulicy mogłabym wpakować do swojej różowej walizki do Polski.