sobota, 15 lutego 2014

List o radości

W Lufubu świeci słońce. Każdego dnia. Ale świeci tu też coś innego. W Lufubu świeci radością. Czasami, kiedy idę spać i nie zasypiam samym przyłożeniem głowy do poduszki, oglądam obrazki z minionego dnia. Przeważająca ich większość to uśmiechające się twarzy dzieci. Tak mało potrzeba tutaj do uśmiechu. Uśmiecha się mała Given, która w czasie deszczu wymyśliła zabawę w buziaki. Daje szybkiego buziaka, uśmiecha się szeroko i zaprasza do tego samego inne dzieci. Uśmiecha się Felix, który zrozumiał działanie nożyczek i kleju i może sobie zrobić koronę. Oratorium jest pełne radości chłopców, którzy nauczyli się zgadywać wynik liczb mnożonych przez dziewięć za pomocą palców. Tutaj każdy powód do uśmiechu jest dobry.

Inswa
Pewnego wieczoru spędzam czas na wieczornych pogawędkach z Agnieszką. Połowę wypowiedzianego przeze mnie zdania przerywają głosy niepoliczalnej ilości dzieci: „ Ola light(i), light(i)”. Otwieram drzwi i z przerażenia zamykam je szybciej niż otworzyłam. Robi mi się gorąco. Serce przyśpiesza. Nie wiem czy otworzyć je z powrotem. Jednak głosy „light(i), light)i)” są coraz bliżej. Ryzykuje i otwieram. Napierają na mnie dzieci, a raczej trzymane przez nich w rękach miski. Czuje je na twarzy, w brzuchu, na rękach. Co jest w środku? Pełno skrzydełek, pod którymi ukrywają się małe, poruszające się robaki. . Dzieci dalej krzyczą light(i) a John mówi do mnie: „Ola, zobacz Inswa” i uśmiechając się prosto w moje oczy wkłada robaka do ust. Nie za bardzo wiedząc co robię zapalam światło na zewnątrz domu. W tym samym momencie wokół żarówki zaczyna się kręcić karuzela tysiąca jadalnej inswy. A mi nie przeszkadza już nic. Nawet mgła, którą utworzyły latające robaki i przez które trudno dostrzec dzieci. Po werandzie przed moim domem łapie robaki podskakująca radość.

Dżem z mango
Pewien grudniowy dzień. Grupka chłopców, która zapowiedziała się parę godzin wcześniej, puka do drzwi w porze poobiadowej. Są lekko zmieszani. Michael stoi przy drzwiach, Wesley z Rafaelem chowają się za słupkiem. Chęć nauczenia się robienia dżemu z mango zatrzymuje ich jednak na werandzie. Dla odwagi pytam: „To co, macie mango?”. Na co Michael wybiega na drogę i wyciąga reklamówki ukryte w trawie. Wszyscy razem idziemy za dom. Rozdzielamy pracę. Dwójka chłopców rozpala ogień, reszta rozpoczyna obieranie. W międzyczasie próbują gotowy dżem. Słoik i łyżeczka przeskakują z rok do rąk. Wesley próbuje i podaje dalej. To samo reszta. Słoik po minucie jest pusty. Po twarzach chłopców spływa dżem. Patrzą na siebie nawzajem i nie mogą opanować śmiechu.

Piłka
Pewien dzień w oratorium. Liczba dzieci przekraczających bramę wzrasta wprost proporcjonalnie z czasem trwania oratorium. „Aga, Ola: give me my piłka, give me my książka, give me my klucz, give me my puzzle, give me my skakanka”. “Give me” obchodzi nas z każdej strony. Myśli skaczą po głowie i szukają gry dla różnorodnych pragnień. Przeciskamy się przez napierające na nas słowa. Zabieramy parę piłek, skakanki i biegniemy na koniec oratorium. Na słowo „game” zrywają się również dzieci i biegną razem z nami. Najpierw w powietrzu lata duża piłka – dwa ognie. Potem powietrze przecina skakanka. W międzyczasie patyki rysują grę w klasy. Liczba skacząco-uśmiechających się dzieci wzrasta, a ja mam wrażenie jakby zmęczenie przykryło puszystą płachtą wszystkie moje pomysły. Zaczynam odpływać, kiedy nagle Aga krzyczy: „Mam”. Otrząsam się wokół skaczących i ciągle niezmęczonych dzieci. „A może? Może po prostu rzucę daleko piłkę i trzeba będzie za nią biec?”. Patrzę na uniesioną wysoko małą piłeczkę palantową i śmiech zrzuca z mojego ciała płachtę zmęczenia. Nie tłumaczymy zabawy dzieciom. Aga rzuca piłkę. Po grupce dzieci pozostaje tylko kurz w powietrzu. Po mnie właściwie też. Hamuje przy piłce pierwsza, ciągle nie mogąc opanować śmiechu. Rzucam piłkę w inny kąt boiska. Z dziećmi dużymi i małymi zakładamy ręce na głowy i przedzieramy się przez właśnie rozgrywający się mecz piłki nożnej. Kolejna przeszkoda to siatka, potem dziewczyny grające w netballa. W trawie świeci już żółta piłeczka, kiedy parę zawodników zatrzymuje rozciągnięta guma do skakania. Tym razem pierwszy był Michael. Po piętnastu minutach padamy na trawę. W żyłach pulsuje radość.

Pisze moje niektóre wspomnienia i sama się do nich uśmiecham.
Wcześniej szukałam Pana Boga w przyrodzie. Zawsze byłam zakochana w górach. Wejść na szczyt lub usiąść w dolinie i kontemplować potęgę Boga. „Bo góry mogą ustąpić i pagórki się zachwiać, ale miłość moja nie odstąpi od Ciebie”. Zobaczyć Boga w powiewie wiatru, w palącym słońcu, w przemaczającym moje ubrania deszczu, w lipcowym śniegu, górskim strumieniu.



Misja w Lufubu, uczy mnie jak nigdy wcześniej odkrywać Boga w człowieku. Wcześniej zbyt bardzo się tego bałam. Twarze zajęte i przejęte. Oczy roztargnione i zamyślone. Tutaj uczę się szukać, tego co jest na dnie w sercu człowieka. A jest tam dobro, które wlał w nas Bóg. Dobro, którym podzielił się z nami dając nam życie.

Życie w cywilizacji odsuwa nas od radości życia, jakie widzę w Lufubu. Skupiamy się więcej na tym co mamy, niż na tym kim jesteśmy. Kilka dni temu oglądałam jakiś film. Skupiłam się dłużej na jednej scenie, może nawet bardziej na zdjęciach filmu. Główna bohaterka siedziała na dachu wieżowca. Nie patrzyłam jednak na nią, a na miasto, które je otaczało. Ciasno zasadzone budynki, wysokie i małe, unoszący się kurz, sznurki samochodów, tłumy smutnych ludzi poruszających się w jakimś kierunku. Wszystko połączone ze sobą w ciasno zwinięty kłębek.

Budujemy cywilizację. Coraz bardziej i bardziej. Tempo przyśpiesza. Kupujemy najnowszy model telefonu i zanim poznamy jego wszystkie funkcje na rynku mamy już nowy. Złościmy się. Cywilizacja najpierw małymi kroczkami, potem coraz szybszymi odsuwa od nas ideę człowieka, który po prostu „jest”. Cywilizacja promuje człowieka, który „ma”, którego dom jest pełen różnorodnych przedmiotów. Im jednak więcej ma, tym bardziej nie wie kim jest. Bo często serce takiego domu ogarnia pustka i smutek życia.

Ludzie z Lufubu nie mają najczęściej nic poza chatką, zasadzonymi grządkami kukurydzy czy soji, kurami biegającymi wokół chatki, czasem zużytego roweru czy telefonu. Ale mają coś więcej. Coś co sprawia, że ich twarzy nie opuszcza uśmiech, że są jakby bliżej prawdy i jakby bliżej domu. Domu, który czeka na nas w niebie.