wtorek, 5 sierpnia 2014

Mumushi

10 miesięcy, a ja ciągle z szeroko otwartymi oczami obserwuje Afrykę. Usiąść, podeprzeć rękoma głowę i patrzeć. Ukryć się w bananowcu, w słomianej chatce, zza karmiącą kozą. Od czasu do czasu wypuścić kącikiem ust mały uśmiech. Mały i dyskretny, żeby ktoś nie zorientował się, że go obserwuje. A czasem specjalnie wyjść z ukrycia i rozmawiać. Z tatą Michela Chamy, którego ojciec pamięta założenie misji w Lufubu w 1930 roku. Z mamą Elizą, która pokazuje mi najnowsze kroki tańczącego chóru. Z Josephem, który rozumie angielski i tłumaczy mi jak zrobić słomiany dach do domków. Z mamą Matyldy, która nie rozumie angielskiego, ale uczy mnie jak nosić dziecko w czitendze.

Moje serce ciągnie do ludzi z wioski. Wędrować z chatki do chatki. Zobaczyć Lufubu oczami dziecka, oczami starca. Przejść drogi w ich butach albo najlepiej na boso.



Przed przyjazdem do Afryki życie przeciętnego Musondy z Lufubu nie miało żadnych wspólnych połączeń z moimi wyobrażeniami. Mimo relacji i opowieści. Bo Lufubu to nie jest Afryka przedstawiania w biurach turystycznych. Gdyby nawet oferta jedniodniowej wycieczki pozwoliła mi zobaczyć słomiane chatki i dzieci w podartych ciuchach, to co mogę powiedzieć o Afryce? Że jest biedna, że Afryka głoduje? Może gdyby wycieczka odbyła się w porze deszczowej dodałabym, że ma piękną przyrodę. W naszym domu na terenie misji jest Afryka. Bo jedzenie nie wymienia składników od roku. Bo często nie ma wody, a prąd wydobywa wszystkie odcienie światła z żarówki. Bo żeby wysłać sms-a lub maila muszę ustawić telefon w lewym, dolnym rogu łożka. Bo dopiero od dwóch miesięcy mamy ciepłą wodę, a od kilku miesięcy nie mamy pralki. W domu pojawiają się interaktywne pająki, a od czasu do czasu skorpiony. To jest Afryka. Ale Afryka która przyciąga moje serce jest za bramą misji.

Ksiądz Piotr mówi mi, żebym zapisywała wszystko co widzę. Nie dla siebie. Dla tych co nie zdążą poznać takiej Afryki. Po 25 latach na misji przewiduje że za kilka lat ciągle słomiane chatki uzupełnią wyposażenie o telewizory, a w ich pobliżu pojawi się filtrowana woda. 

Co jest za bramą misji? Life in the villige. Mumushi.



Obiad u Maxwella 
Odpocząć przed oratorium w domu czy pójść do mamy Elizy i poleżeć z nią na macie pod bananowcem? Decyzja jest szybka. Idę do mamy Elizy. Drogi prowadzi prosto, domek jest przy drodze. Ale po drodze z prawej i lewej słyszę „Ola, ugwali (nshima), come”. Zaproszenie na obiad. Patrzę na zegarek. Pierwsza. Czas lanchu. Skręcam w lewo. Odwiedzam Diane i zabieram Kastro, który prowadzi mnie górną częścią wioski. Z daleka rozpoznaje twarz. Maxwell. Podaje mamie i wszystkim dzieciom rękę. Potem podaje ja Kastro i chce ruszać dalej, kiedy pod moimi nogami ląduje stołek. „ Usiądz i zjedz z nami”. Mata z suszonej trawy rozłożona na ziemi, a na niej kobieta z czwórką dzieci i garnki: jeden z nshimą, drugi z zieloną mazią, trzeci z groszkiem. Patrzę na Eunice. Łyżka z ręki nabiera nshimę, a potem zwinnym ruchem obwija go zielonym glutem. Próbuje. Nabieram ze wspólnego garnka białą masę, a potem namaczam w papce. Smak nshimy znam, papka smakuje i wygląda jak gluty po siemieniu lnianym. Każda inna chatka to ten sam widok. Mata na ziemi i rodzina siedząca wokół kilku garnków.

Zaproszeń podobnych do Maxwella jest dużo więcej. Każda wizyta na wiosce to zaproszenie do wspólnej miski. Przęcietna rodzina w Lufubu jest bardzo uboga. Codzienne posiłki nie wychylają się poza nshimę, kasawę, orzeszki i zielone, podgrzewane liście. Kiedy uda się zdobyć pieniądze, na macie ląduje ryba lub kurczak. Ale bycie ubogim nie oznacza braku gościnności. Na tą w sercu Lufubiańczyka zawsze jest miejsce.


Poranne Młaszibukeni 
Opuszczam nasz dom codziennie parę minut po szóstej. Porannym „Młaszibukeni” pozdrawiam zaspałe jeszcze twarze w drodze do buszu. Czeka je prawie dwie godziny drogi. Czasem na boso, czasem w zza dużych klapkach. Czasem ktoś na rowerze, czasem kobieta z dzieckiem na plechach. Wracam przed trzynastą. Popołudniowym „Młabobeni” witam te same, lecz ledwo widoczne twarze. W połowie zasłanie je trzymany na głowie wypchany wór kasawy lub pęk ponaddwumetrowej trawy. Od początku zachwyca mnie wykorzystanie darów natury w Lufubu. Pół roku deszczu i pół roku suszy. Czy brak deszczu kogoś tu smuci? Nie. W porze suchej Musonda ścina trawę do budowy domów, a tego co nie wykorzysta pali, aby ziemie szybciej wybiła kukurydze w porze deszczowej. Wszystko co potrzebne jest tutaj do życia można znaleźć koło domu lub w buszu.


Rzeka
Czasami kiedy jestem na wiosce mam wrażenie jakbym była na obozie harcerskim. Brak prądu, bieżącej wody. Tyle że obóz harcerski w Lufubu trwa cały rok. Poranna warta przynosi wodę z rzeki do gotowania i porannej toalety. Wiaderko na głowie i baniak w ręce. W południe nad rzekę idą wszyscy. To czas kiedy kobiety wybierają jedną stronę rozwidlenia, a mężczyźni drugą. Czas na kąpiel. Bogatszy myje się mydłem, biedniejszemu wystarczy kamień. W tym samym czasie pod jednym strumieniem Felisters bierze kąpiel, Roydah z siostrami myje garnki, a Davis napełnia wiaderko do gotowania kolacji.



To tylko kilka kilometrów, które przeszłam w Lufubu. Takich kilometrów jest dużo więcej. Są kilometry wypełnione radością i kilometry wypełnione smutkiem. Tych wypełnionych radością jest dużą więcej. Wypełnia ona moje serce. Kiedy widzę uśmiech mamy Elizy, kiedy mała Ilona ląduje na moich plecach. Każdy kilometr jest dla mnie lekcją.






Za każdy kilometr, który przeszłam na czerwonej lufubiańskiej drodze dziękuje Ci Tato.


Ten post zaczęłam pisać na początku lipca. Nie jest skończony. Tak jak nie jest skończone to, czego nauczyłam się od mieszkańców Lufubu. To właśnie im, a szczególnie dzieciom, dedykuje swój ostatni post. Dziękuje Wam za Waszą otwartość i troskę. Przede wszystkim dziękuje Wam jednak za to, czego nauczyliście mnie o Panu Bogu.
Ola



poniedziałek, 21 lipca 2014

Modlitwa Judith

O Judith pisałam już wcześniej. O Judith można by napisać książkę. Judith jest menadżerem farmy w Lufubu, a ostatnio także menadżerem domu zakonnego. Pracuje siedem dni w tygodniu. Wstaje zanim niebo pomarańczowo-czerwonymi pastelami zapowie wschód słońca i kładzie się spać, kiedy gwiaździsta noc zdąży ochłodzić nagrzaną po dniu ziemię.

Judith jest jak afrykański księżyc kładzący się na horyzoncie, od którego nie można oderwać oczu. Tak jak nie można go oderwać od uśmiechu Judith. To uśmiech, który nosi na swojej czekoladowej twarzy cały dzień. To uśmiech, który nie jest wyciągany z kieszeni na specjalne okazje, a zamykany na guzik kiedy zmęczenie chce wyłożyć ciało na łóżko.

Judith przynosi mi banany kiedy jestem chora. Robi masaż, kiedy malaria napełnia rozżarzonym węglem moje kości. Wydziera kartkę z zeszytu i pisze „Happy Birthday”, kiedy dowiaduje się, że mam urodziny.

Radość Judith nie płynie z prestiżowej pracy, z pięknie urządzonego pałacu. Mieszka w murowanym domu, w którego kranach płynie bieżąca woda. Tak. To czyni ją w Lufubu bogatszą. Ale nie to jest źródłem jej radości. Myślę, że kilkanaście procent jej uśmiechu to afrykańska krew, która płynie w jej żyłach. Ale wiem, że najważniejszym kawałkiem tej tajemniczej dobroci jest jej pełna zaufania relacja do Boga.

Do pewnej rozmowy z Judith nie wierzyłam, że Afrykańczyk może powiedzieć mi coś pięknego o Bogu. Judith nauczyła mnie nowej modlitwy, którą teraz staram się rozpoczynać każdy dzień misji. W ciągu kilku tygodni pytałam Judith rano: „Judith. Jak Ty to robisz, że ciągle się uśmiechasz, ciągle wszystkim pomagasz, masz tyle siły i cierpliwości do innych”. I zabił dźwięk dzwonka, który wezwał mnie na obiad. I zawołała mnie Matylda do office, bo dzieci do nauki coraz więcej. I zawołał mnie Father, żebym dowiedziała się jak zakręcić tank z wodą. Nie usłyszałam odpowiedzi. Aż do wczoraj, kiedy w końcu mogłam znaleźć czas na rozmowę.


„I'm just praying” (Po prostu się modlę). Ale jak?. Nie pozwalam skończyć tematu.  „Codziennie, kiedy budzę się rano, to proszę Boga: Make everyone happy. Make nobody sad (Czynić każdego szczęśliwym. Nikogo nie czynić smutnym)".

Tak oto modlitwa Judith zagościła w moim programie po pierwszym dźwięku budzika.
„Boże. Niech dzisiaj nie uczynię nikogo smutnym, a każdego kogo spotkam uczynię szczęśliwszym. Proszę o serce, które będzie jak afrykański księżyc, utulające swoim ciepłem strudzonego wędrowca w drodze do Ciebie".









środa, 16 lipca 2014

Gdzie jutro znaczy wczoraj

Czy listy przestały przychodzić? Czy Pan Bóg przestał odwiedzać Lufubu? Może przestał do mnie mówić? Czy Afryka przestała dziwić? Dzień nie różni się od dnia?

Gdyby ktoś zadał mi te pytania, na wszystkie razem powiedziałabym: nie. Przed wyjazdem na misje spodziewałam się codziennej monotonii obowiązków. Środek buszu, brak bodźców cywilizacji. Tymczasem busz zmienia twarz każdego miesiąca, a każdy dzień maluje innymi kredkami.




Pan Bóg wysyła do mnie listy. Codziennie. Czemu nie wyskakiwały w kolorowych postach? Pierwsza przyczyna jest techniczna. Niepoliczalne spadki i skoki napięcia pokonały mój komputer. Brak intymnego miejsca do spisywania zapisków. A druga? Druga to lekcja życia wzięta od Afrykańczyków, która wypełniła plan dnia w nowy sposób. Wczoraj minęło, jutra jeszcze nie ma. Jest tylko dzisiaj i trzeba go przeżyć na sto procent. Bez odkładania na jutro.

Sama myślę o tym, że to dziwne. Że to lekcja wzięta właśnie od Afrykańczyków. Bo Zambijczyk nie ma zegarka, a czas szacuje z położenia słońca. Bo Zambijczyk często się spóźnia, a w Afryce śpieszą się tylko autobusy. Ale ten sam Zambijczyk pamięta że miałam przyjść po numer telefonu a nie przyszłam. Ten sam Zabijczyk na każdą moją propozycję, odpowie słowem „Today” (dzisiaj). „Matylda może bym kiedyś do Ciebie przyszła”? Matylda kieruje na mnie wzrok: „Today”? Pytam w oratorium klub piłki siatkowej: „Może zrobimy zawody w siatkówkę”? Zaciekawione głosy odpowiadają: „Today’?
Najwięcej uczą mnie dzieci.
-„Lazarous, posprzątałabym oratorium. Może zorganizujemy grupę i posprzątamy wszystko. Może jutro?”
Czternastoletni chłopiec:
- „A może dzisiaj?”
Jego wyraz twarzy w sekundę przekonuje mnie do zamknięcia kalendarza a wyciągnięcia mioteł. Wcześniej szacowałam czas. Do mamy Andzeli pójdę jutro. Nowy temat z angielskiego zacznę w poniedziałek. Płot zrobię kiedyś. Dzisiaj staram się niczego nie odkładać. Jeśli o czymś pomyśle i mam wolną chwilę, staram się to zrobić.

Od prawie roku żyje wśród ludzi dla których wczoraj to odległa przeszłość a jutro to odległa przyszłość. Pewnego czerwcowego dnia idę zobaczyć ranę dziadka Lazarousa. Siadam przed domem na drewnianym stołku. Mój wzrok przeciska się przez drzwi i dostrzega zielony tobołek na rękach Nkandu. Różowe zawiniątko w zielonym kocyku ląduje na moich kolanach. Pomarszczona skóra i zmęczenie matki wysyłają do mojego mózgu informacje o świeżym porodzie. Pytam:
-„Nkandu. Kiedy urodziłaś dziecko?”
 -„Tomorrow” (Jutro)
Całuje maleństwo, a mój śmiech odbija się od ścian domku, do którego weszłam. Po dziesięciu miesiącach zrozumiałam, że w kraju w którym jestem jutro znaczy wczoraj. Często słyszałam słowo „mailo”, ale myślałam że znaczy tylko wczoraj. Dziś już wiem, że określa ono wczoraj i jutro. W końcu zrozumiałam konstrukcje zdaniowe „Yesterday I will go to the river” (Wczoraj pójdę nad rzekę) , „Tomorrow I was in the bush” (Jutro byłam w buszu).

Dla mnie „mailo” to ewangeliczna mądrość Afrykańczyka wobec tego co było i tego czego jeszcze nie ma. Bóg daje nam dzisiejszy dzień. Przeżuwamy i delektujemy przeszłość lub na zmianę rozpływamy się w planach. A czy w dniu dzisiejszym jest jeszcze miejsce na dzisiaj? Może spotkałam Boga w przeszłości. Może chciałbym Go spotkać po śmierci. Ale czy chce Go spotkać i żyć z Nim dzisiaj?



poniedziałek, 31 marca 2014

What's your problem?

Listopad, grudzień, początek stycznia. W prześwitach wschodzącej trawy świecące pomarańczowe kawałki. Czego? Mango. Klapki, sandały, bose stopy ślizgają się na pestkach, zielonych skórkach, obślizgłych pozostałościach owoców. Co sobotnie poszukiwania worków i chętnych do zbierania zczerniałych po tygodniu resztek. Tak. W Afryce nie ma koszy. Coś co nie chce być już w moich rękach i nie chce znaleźć się w moim brzuchu po prostu rzucam na ziemie. Nie rozglądam się na prawo i lewo czy przypadkiem ktoś mnie nie zobaczy. Stoję i spuszczam „coś” na ziemie. No właśnie to „coś”. Myślałam ze czas zaśmiecania oratorium skończył się na początku stycznia. Trzy miesiące zrzutów w ciągu roku. Pomyliłam się. Rozumiem, ze mogłam dać się zwieść małym, ale nie potężnym drzewom. A to one od dwóch miesięcy rodzą owoce, których nazwy nie nauczyłam się jeszcze poprawnie wymawiać. Do moich uszów dolatuje zlepek sylab „I-mion-ga”. Małe jajowate kulki spadające z drzew, które liściami przypominają polską akację. Ponadto kilka tygodni temu ludzi na wiosce przerosła kukurydza. Nawet tych najwyższych. Kukurydzę można już łamać i przynosić w reklamówce do oratorium. Gotowaną lub grillowaną. A po zjedzeniu wyrzucać. Oczywiście na ziemię. Okresowo ścieżka w oratorium wygląda tak, że jedną nogą dzieci drepczą po imiondze, a drugą turlają po kolbie kukurydzy. I nie ma co się denerwować. Bo zaraz na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Podbiega Ben, którego angielski zaczął i skończył się na słowie „Yes” i po raz pierwszy zadaje mi jakieś pytanie. „Ola. What’s your problem?”. I nie mogę się nie uśmiechnąć.




Kilka dni temu przechodzę przez farmę. Chcę odebrać świeżo wydojone mleko. Przed farmerskim sklepem, w którym bardziej niż produkty widać białą ścianę za półkami, widzę scenę znaną mi tylko z filmów. Ławka, sprzedawczyni, kilka pracowników farmy, kilka osób z wioski, reklamówki z jajkami. Pozycja ciała zgięta w pasie, łokcie oparte na kolanach, przewracanie czegoś w palcach, zwinny ruch do buzi. Skupienie jak przy dłubaninie ze słonecznikiem. Dosiadam się. Zginam ciało w pasie, opieram łokcie o kolana i schylam się do durszlaka ze świeżo ugotowanymi orzechami w łupkach. Polskie orzechy ziemne, tyle, że świeżo wykopane z ziemi i ugotowane na węglu drzewnym. Zapomniałam wspomnieć o torze przeszkód, który musiałam pokonać do dojścia na ławkę. Moim przyjaciołom nie towarzyszy rozważanie na temat czy rzucić skórki pod stopy czy nie. Mi po prawie 7 miesiącach w Afryce jeszcze tak. Uśmiecham się do Emmy, uśmiecham się do Judit i z uśmiechem wracam do domu. Obojętność afrykańska. Znieczulica. Dziś się jej poddaje. Otwieram drzwi do domu i zamiast do zamka, rzucam jak przed chwilą orzechy klucz na ziemie. Przystaje. I śmieje się z siebie. Z tego że jeszcze 7 miesięcy temu piszczałam na widok pająka. Dzisiaj ściągnę pająka palcami z zakurzonej półki. 7 miesięcy temu nie mogłam patrzeć jak Afrykańczycy ze swojego głównego pokarmu shimy, wygniatają kulki w rękach przed włożeniem do buzi, a dzisiaj częściej niż widelca używam do jedzenia rąk. Afryka codziennie mnie czegoś uczy. Codziennie wzruszają mnie dzieci i to one są moimi glównymi nauczycielami. Ale obserwuje nie tylko je. Tańcze z rodzicami na wiosce, obserwuje pracowników pod sklepem. Dziś nie rzucam już klucza na ziemię, a łupinki wrzucam do kosza. Ale myślę, że jakiejś 5 % ich znieczulicy mogłabym wpakować do swojej różowej walizki do Polski.





sobota, 15 lutego 2014

List o radości

W Lufubu świeci słońce. Każdego dnia. Ale świeci tu też coś innego. W Lufubu świeci radością. Czasami, kiedy idę spać i nie zasypiam samym przyłożeniem głowy do poduszki, oglądam obrazki z minionego dnia. Przeważająca ich większość to uśmiechające się twarzy dzieci. Tak mało potrzeba tutaj do uśmiechu. Uśmiecha się mała Given, która w czasie deszczu wymyśliła zabawę w buziaki. Daje szybkiego buziaka, uśmiecha się szeroko i zaprasza do tego samego inne dzieci. Uśmiecha się Felix, który zrozumiał działanie nożyczek i kleju i może sobie zrobić koronę. Oratorium jest pełne radości chłopców, którzy nauczyli się zgadywać wynik liczb mnożonych przez dziewięć za pomocą palców. Tutaj każdy powód do uśmiechu jest dobry.

Inswa
Pewnego wieczoru spędzam czas na wieczornych pogawędkach z Agnieszką. Połowę wypowiedzianego przeze mnie zdania przerywają głosy niepoliczalnej ilości dzieci: „ Ola light(i), light(i)”. Otwieram drzwi i z przerażenia zamykam je szybciej niż otworzyłam. Robi mi się gorąco. Serce przyśpiesza. Nie wiem czy otworzyć je z powrotem. Jednak głosy „light(i), light)i)” są coraz bliżej. Ryzykuje i otwieram. Napierają na mnie dzieci, a raczej trzymane przez nich w rękach miski. Czuje je na twarzy, w brzuchu, na rękach. Co jest w środku? Pełno skrzydełek, pod którymi ukrywają się małe, poruszające się robaki. . Dzieci dalej krzyczą light(i) a John mówi do mnie: „Ola, zobacz Inswa” i uśmiechając się prosto w moje oczy wkłada robaka do ust. Nie za bardzo wiedząc co robię zapalam światło na zewnątrz domu. W tym samym momencie wokół żarówki zaczyna się kręcić karuzela tysiąca jadalnej inswy. A mi nie przeszkadza już nic. Nawet mgła, którą utworzyły latające robaki i przez które trudno dostrzec dzieci. Po werandzie przed moim domem łapie robaki podskakująca radość.

Dżem z mango
Pewien grudniowy dzień. Grupka chłopców, która zapowiedziała się parę godzin wcześniej, puka do drzwi w porze poobiadowej. Są lekko zmieszani. Michael stoi przy drzwiach, Wesley z Rafaelem chowają się za słupkiem. Chęć nauczenia się robienia dżemu z mango zatrzymuje ich jednak na werandzie. Dla odwagi pytam: „To co, macie mango?”. Na co Michael wybiega na drogę i wyciąga reklamówki ukryte w trawie. Wszyscy razem idziemy za dom. Rozdzielamy pracę. Dwójka chłopców rozpala ogień, reszta rozpoczyna obieranie. W międzyczasie próbują gotowy dżem. Słoik i łyżeczka przeskakują z rok do rąk. Wesley próbuje i podaje dalej. To samo reszta. Słoik po minucie jest pusty. Po twarzach chłopców spływa dżem. Patrzą na siebie nawzajem i nie mogą opanować śmiechu.

Piłka
Pewien dzień w oratorium. Liczba dzieci przekraczających bramę wzrasta wprost proporcjonalnie z czasem trwania oratorium. „Aga, Ola: give me my piłka, give me my książka, give me my klucz, give me my puzzle, give me my skakanka”. “Give me” obchodzi nas z każdej strony. Myśli skaczą po głowie i szukają gry dla różnorodnych pragnień. Przeciskamy się przez napierające na nas słowa. Zabieramy parę piłek, skakanki i biegniemy na koniec oratorium. Na słowo „game” zrywają się również dzieci i biegną razem z nami. Najpierw w powietrzu lata duża piłka – dwa ognie. Potem powietrze przecina skakanka. W międzyczasie patyki rysują grę w klasy. Liczba skacząco-uśmiechających się dzieci wzrasta, a ja mam wrażenie jakby zmęczenie przykryło puszystą płachtą wszystkie moje pomysły. Zaczynam odpływać, kiedy nagle Aga krzyczy: „Mam”. Otrząsam się wokół skaczących i ciągle niezmęczonych dzieci. „A może? Może po prostu rzucę daleko piłkę i trzeba będzie za nią biec?”. Patrzę na uniesioną wysoko małą piłeczkę palantową i śmiech zrzuca z mojego ciała płachtę zmęczenia. Nie tłumaczymy zabawy dzieciom. Aga rzuca piłkę. Po grupce dzieci pozostaje tylko kurz w powietrzu. Po mnie właściwie też. Hamuje przy piłce pierwsza, ciągle nie mogąc opanować śmiechu. Rzucam piłkę w inny kąt boiska. Z dziećmi dużymi i małymi zakładamy ręce na głowy i przedzieramy się przez właśnie rozgrywający się mecz piłki nożnej. Kolejna przeszkoda to siatka, potem dziewczyny grające w netballa. W trawie świeci już żółta piłeczka, kiedy parę zawodników zatrzymuje rozciągnięta guma do skakania. Tym razem pierwszy był Michael. Po piętnastu minutach padamy na trawę. W żyłach pulsuje radość.

Pisze moje niektóre wspomnienia i sama się do nich uśmiecham.
Wcześniej szukałam Pana Boga w przyrodzie. Zawsze byłam zakochana w górach. Wejść na szczyt lub usiąść w dolinie i kontemplować potęgę Boga. „Bo góry mogą ustąpić i pagórki się zachwiać, ale miłość moja nie odstąpi od Ciebie”. Zobaczyć Boga w powiewie wiatru, w palącym słońcu, w przemaczającym moje ubrania deszczu, w lipcowym śniegu, górskim strumieniu.



Misja w Lufubu, uczy mnie jak nigdy wcześniej odkrywać Boga w człowieku. Wcześniej zbyt bardzo się tego bałam. Twarze zajęte i przejęte. Oczy roztargnione i zamyślone. Tutaj uczę się szukać, tego co jest na dnie w sercu człowieka. A jest tam dobro, które wlał w nas Bóg. Dobro, którym podzielił się z nami dając nam życie.

Życie w cywilizacji odsuwa nas od radości życia, jakie widzę w Lufubu. Skupiamy się więcej na tym co mamy, niż na tym kim jesteśmy. Kilka dni temu oglądałam jakiś film. Skupiłam się dłużej na jednej scenie, może nawet bardziej na zdjęciach filmu. Główna bohaterka siedziała na dachu wieżowca. Nie patrzyłam jednak na nią, a na miasto, które je otaczało. Ciasno zasadzone budynki, wysokie i małe, unoszący się kurz, sznurki samochodów, tłumy smutnych ludzi poruszających się w jakimś kierunku. Wszystko połączone ze sobą w ciasno zwinięty kłębek.

Budujemy cywilizację. Coraz bardziej i bardziej. Tempo przyśpiesza. Kupujemy najnowszy model telefonu i zanim poznamy jego wszystkie funkcje na rynku mamy już nowy. Złościmy się. Cywilizacja najpierw małymi kroczkami, potem coraz szybszymi odsuwa od nas ideę człowieka, który po prostu „jest”. Cywilizacja promuje człowieka, który „ma”, którego dom jest pełen różnorodnych przedmiotów. Im jednak więcej ma, tym bardziej nie wie kim jest. Bo często serce takiego domu ogarnia pustka i smutek życia.

Ludzie z Lufubu nie mają najczęściej nic poza chatką, zasadzonymi grządkami kukurydzy czy soji, kurami biegającymi wokół chatki, czasem zużytego roweru czy telefonu. Ale mają coś więcej. Coś co sprawia, że ich twarzy nie opuszcza uśmiech, że są jakby bliżej prawdy i jakby bliżej domu. Domu, który czeka na nas w niebie.


czwartek, 16 stycznia 2014

Telefon Polska

Dzwoni telefon. Wkładam klapki zagubione pod stołem w kuchni i obijając się od ściany do ściany biegnę do pokoju. W blasku zapalonej świeczki szukam telefonu. Wyświetla się napis ”Privat number”. Odbieram. Usłyszane słowa chcą się upewnić czy trafiły na właściwy kontynent: Afryka? Taaak. No hallo Afryka, Polska tutaj. Upewnione w kontynencie zapraszają muzykę. W słuchawce słyszę słowa polskiej kolędy „Przybieżeli do Betlejem pasterze”. Melodia porusza serce, a potem podchodzi do oczu i wyciska z nich łzę. Następne pół godziny jest półgodziną radości. Tak dawno niesłyszane głosy. Tak dawno niesłyszany śmiech. Śmiech, który jak magnetyczne wahadełko porusza do tego samego moje usta. Moje usta do śmiechu poruszają ciało. Ciało szukając miejsca wychodzi przed dom. Śmiech z Polski porusza ciszę nocy i buszu Afryki.


poniedziałek, 13 stycznia 2014

Gdzie się narodziłeś

Jakieś trzy tygodnie temu narodził się Jezus.
Czy widzisz Go jeszcze?
Czy słyszysz słowa zatroskanej Maryi i Józefa?

A może Boże Narodzenie to tylko 25 grudnia, tradycyjna wigilia, ubrana choinka. Może to tylko sytość stołu. Może to tylko słowa wypowiedziane po przerwie w pracy: „ No wiesz, święta, święta i po świętach” i zastanawianie się nad doborem kuracji odchudzającej. Może to tylko kolorowe światełka porozwieszane w polskich miastach zaraz po święcie Wszystkich Świętych. Może to tylko wózki pełne zakupów, angielskie piosenki puszczane w hipermarketach, półki w sklepach pełne od świątecznych prezentów.

Jeszcze przed przyjazdem do Zambii, zastanawiałam się jak będą wyglądały święta w Afryce. Wiedziałam, że nie zobaczę pierwszego grudniowego śniegu, pociągów pełnych studentów wracających do domów na święta, nie spędzę wigilii w rodzinnym gronie. Nie zobaczę przyozdobionych światełkami domów, kolorowych choinek, nie spotkam się długo niewidzianymi przyjaciółmi.

Moje przygotowanie do świąt w tym roku było inne. Lufubu nie miało błyskających światełek, ale miało 4 kolejno zapalne świeczki w kaplicy. 9 dni przed Narodzeniem Jezusa nie nagłaśniałam się szumem przedświątecznej gorączki zakupów, ale wyciszałam swoje serce na wspólnotowej modlitwie. Moją świąteczną rodziną byli księża ze wspólnoty i wolontariusze przebywający w tym roku w Zambii. Pasterka nie rozpoczęła się o północy ale o 20. Nie słyszałam polskich kolęd wygrywanych na organach, a wybrzękiwałam angielskie na gitarze. Choinki zastąpiły świeże bananowce przyozdobione papierem toaletowym i balonami. W Boże Narodzenie nie ubierałam kurtki i kozaków, a bluzkę z krótkim rękawkiem. 26 grudnia nie odwiedzałam rodzeństwa ale wraz z dziećmi i wolontariuszami chorych w najbliższym szpitalu. W ciszy przedświątecznej modlitwy mogłam zobaczyć ile w moim sercu brudu, ile niepotrzebnych słów, ile w nim smutku. Ile skupiania się na własnych siłach, a jak mało ufania Bogu. Mogłam zobaczyć jak wszystko chce zagłuszyć przyjście i Narodzenie Jezusa. Ale właśnie w tym chciał narodzić się Jezus. W trudności przełamywania ciszy, w wyciąganiu pierwszemu ręki, w smutku. Jezus nie narodził się na jeden dzień wspomnienia Bożego Narodzenia. Jezus chce rodzić się we mnie codziennie. Bo nie jest ważne czy wigilia rozpocznie się pierwszą gwiazdką czy blaskiem afrykańskiego słońca. Czy na stole znajdziemy 12 potraw a pod choinka prezenty. Czy scenka Bożego Narodzenia będzie dopracowana do perfekcji a kolędy wyśpiewane w stałym rytmie. 

Ważne jest, gdzie narodził się Jezus.
Ksiądz Gienek często nam powtarza:
Pewne jest, że Jezus narodził się w żłobie.
To wszystko jednak na próżno, jeśli nie narodził się w Tobie.